001.jpg002.jpg003.jpg

Stanisław Kozłowski - Mój udział w kampanii wrześniowej

[fragmenty; autor był żołnierzem kompanii "Rogoźno" batalionu ON "Oborniki"]

Miałem wówczas 38 lat i jako były żołnierz otrzymałem po pewnym czasie wezwanie z RKU, by stawić się do wojska zwanego Obroną Narodową i to w miejscu zamieszkania. Bazą naszą była siedziba posterunku Policji Państwowej. Tam otrzymałem mundur drelichowy, płaszcz, polówkę, pas, chlebak, karabin francuski z bagnetem i te rzeczy miałem stale w domu. Co pewien czas odbywały się zbiórki naszej kompanii, a następnie ćwiczenia. Po ukończeniu takich ćwiczeń, które trwały kilka dni, puszczano nas do domu i każdy wracał do swej pracy zawodowej. Ale poza tym byliśmy w stałym pogotowiu alarmowym, które w wyniku pogorszenia się sytuacji politycznej pomiędzy Polską a Niemcami zostało zaostrzone.

[...]

W pierwszej połowie sierpnia mieliśmy znów ćwiczenia i to w kierunku Słomowo, Studzieniec, a skończyły się one ok. 18 sierpnia w okolicy Murowanej Gośliny. Ćwiczenia nasze wypadły pomyślnie, a dowództwo udzieliło nam pochwały, zapewniając, że w razie wojny zbijemy dziada Szwaba na kwaśne jabłko. Kiedy po tych ćwiczeniach wracaliśmy do domu, ludność naszego miasta witała nas jak bohaterów wracających ze zwycięskiej wojny. Budynki wzdłuż trasy naszego pochodu były udekorowane girlandami i flagami, a na zakończenie odbył się wspólny obiad w hali gimnastycznej szkoły podstawowej.

Każdy wrócił do swego zajęcia zawodowego, ale tylko na krótko, bo na drugi dzień znów nas zaalarmowano. Alarm zastał mnie przy dopiero rozpoczętej naprawie szosy za Ryczywołem, tj. o 10 kilometrów od domu. Pojechałem więc rowerem do domu i po ubraniu się w mundur oraz założeniu ekwipunku czym prędzej pobiegłem do naszej bazy przy posterunku Policji. Tu otrzymałem 150 sztuk naboi do karabinu i dwa granaty. Z braku ładownicy amunicję nosiliśmy w chlebakach, co przy biegu zawadzało. Ale najgorsze było to, że do amunicji tej nie mieliśmy łódek, bez których można było tylko po jednym naboju ładować karabin. Poza tym było jeszcze brak m.in. manierek, namiotów i masek przeciwgazowych. Dozbrojono nas następnie w ręczne karabiny maszynowe. Otrzymaliśmy z okresu I wojny światowej broń, z którą trzeba było się dopiero zapoznać w następnych dniach. Karabiny te często zacinały się.

Jeszcze w tym dniu opuściliśmy nasze miasto i pomaszerowaliśmy do odległej o 6 kilometrów za miastem w kierunku Poznania wsi Studzieniec. Tu zakwaterowano nas w budynku majątku ziemskiego i przy pomocy ludności cywilnej przystąpiliśmy do kopania okopów. Właściwie to ludność pracowała przy tym, a myśmy ich tylko nadzorowali. Ludzie z chęcią pracowali, a była to ciężka praca, bo w gruncie glinianym. W niedzielę zaś przyjechała ludność z Rogoźna i okolicy na wozach z orkiestrą i z wielkim entuzjazmem zabrała się do kopania rowów - tak, że powstała linia obronna o długości 8 do 10 kilometrów po obu stronach szosy wiodącej do Poznania.

Następne dni zeszły nam na ćwiczeniach z bronią, zwłaszcza z tymi ręcznymi karabinami maszynowymi, z których teraz dopiero uczyliśmy się strzelać, rozbierać i składać. I tak zbliżał się koniec sierpnia. W tym okresie mało miałem sposobnośc na czytanie prasy, zresztą nie wolno nam było rozmawiać o polityce, a zwłaszcza krytykować poczynań rządu.

Kiedy obudziłem się w dniu 1 września rano w moim legowisku w paszarni bydła, usłyszałem warkot samolotu. Skoczyłem do luki pod dachem i spostrzegłem pomiędzy niewysokimi chmurami kadłub dwusilnikowego samolotu z krzyżami na płatach. Za chwilę ogłoszono alarm i stanęliśmy na zbiórce w pobliżu naszych okopów. Przemawiał do nas dowódca, kpt. Oleszek, mniej więcej tak: »Wybuchła wojna, bo wróg dziś rano przekroczył naszą granicę. Od granicy do nas jest niezbyt daleko, bo około 40 kilometrów i czołgi mogą tu być za 2-3 godziny. Może będą nas atakować za pomocą czołgów, artylerii i piechoty, ale nam nie wolno cofać się bez rozkazów«. Zwracając się do podoficerów mówił: »Panowie podoficerowie, gdyby się jakiś żołnierz podczas ataku wroga załamał, to proszę go zastrzelić, a jakby się jaki podoficer załamał, to niechaj go oficer zastrzeli, a jakbym się ja załamał, to proszę i mnie zastrzelić«. Następnie udzielił nam lekcji, jak zwalczać nieprzyjacielskie czołgi w ataku. Przedstawił nam to jako sprawę dość łatwą, polegającą na niszczeniu czołgów w walce butelkami z benzyną i przez wskoczenie w biegu na czołg i zażganie kierowcy przez strzelinę bagnetem, przez wrzucenie do środka granatu ręcznego, itd. Większość żołnierzy naszej formacji należała do starszych roczników, w tym wielu przeszło wojnę 1918 roku i w niejednej bitwie brało udział, więc bardzo nam się nie podobały te nierozsądne lekcje naszego dowódcy. Każdy też swoje myślał.

Właściwie pozycje nasze były w dobrym położeniu, bo na wzniesieniu, skąd mielibyśmy dobre pole ostrzału. Tylko to nasze marne uzbrojenie!

W dniu 3 września przygotowaliśmy się do ewakuacji i porzucenia z  takim trudem wykopanych stanowisk.

W dniu tym pod wieczór przyjechała do mnie żona radzić się, co ma robić, bo ludność naszego miasta szykuje się do ewakuacji. Ja jej radziłem, żeby została na miejscu, bo ucieczka nie ma celu, gdzie się tam podzieje. Jednak żona uległa ogólnej atmosferze ucieczki. Kiedy potem w nocy, opuszczając nasze kwatery, kompania wkroczyła na szosę poznańską, spotkałem się z żoną i córką. Szły wraz z innymi popychając każda rower z przywiązanym tłumoczkiem. Kiedy nasze żony spotkały się z nami, żaliły się na władze naszego miasta, które nie udzieliły im na ewakuację żadnej zapomogi, ale swoim urzędnikom wypłacały trzymiesięczne pensje. Słysząc to byliśmy bardzo oburzeni na obojętne traktowanie przez władze naszych rodzin i w szeregach naszych rozległy się przekleństwa wobec tych władz. Zaniepokojone tym nasze dowództwo starało się nas uspokoić, usprawiedliwiając takie postępowanie władz wobec naszych żon krytycznymi okolicznościami wybuchu wojny.

 Zaczęło świtać, nad szosą pokazał się samolot nieprzyjacielski, słychać było serię z broni pokładowej. Przepuściliśmy najpierw wozy z ewakuującą się ludnością oraz pieszych z rowerami i wózkami. Dalej maszerowaliśmy za nimi, utrzymując luźny kontakt. Jednak w okolicy Trojanowa, przy szosie na Skoki, rozstaliśmy się, bowiem oni skręcili na szosę w kierunku Gniezna, a my maszerowaliśmy w kierunku Czerwonaka, a następnie zboczyliśmy z szosy na polną drogę w kierunku Swarzędza. Tymczasem nad nami krążyły dość wysoko samoloty nieprzyjacielskie. Obowiązywał nas teraz stały alarm przeciwlotniczy i na widok samolotów trzeba było się kryć.

Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy w ponurym nastroju, myślami byliśmy przy naszych rodzinach, z którymi niedawno rozstaliśmy się. Dopiero widok kolumny naszych tankietek, z którymi spotkaliśmy się niedaleko Swarzędza, wpłynął na poprawę naszego humoru. Widzieliśmy teraz, że armia ma się czym bronić. Czołgiści przy okazji tego spotkania obdarowali nas papierosami, przypadło po kilka paczek na chłopa.

Do Swarzędza dotarliśmy późnym popołudniem i zatrzymaliśmy się przy szosie warszawskiej, zmęczeni długim marszem. Szosą tą posuwały się w kierunku na wschód olbrzymie masy ewakuującej się ludności. Młodzi i starzy, dzieci, kobiety i mężczyźni - większość pieszo, część na wozach, samochodach, widziałem nawet wózki z chorymi i dziećmi. Był to słoneczny i ciepły dzień, ci z daleka, zmęczeni i okurzeni, szli i jechali przeważnie w ponurym milczeniu. Widząc ten obraz znów opanowała nas trwoga o nasze rodziny.

Zrobiło się szaro i kiedy pochód uciekinierów stopniowo ustawał, ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Wrześni. Maszerowaliśmy kilka godzin. W trakcie marszu kompania nasza bardzo się rozwlekała i kiedy po północy zaszliśmy do wsi Brzeźno, leżącej przy szosie pomiędzy Kostrzynem i Neklą, połowy kompanii nie było. Dowódca nasz, kpt. Oleszek, bardzo się denerwował i odgrażał się tym maruderom sądem polowym oraz rozstrzelaniem jako dezerterów.

Kiedy rano dość wcześnie nas obudzono, kompania nasza stanęła w całości do apelu. Dowódca nas upomniał, by w marszu jednak utrzymać dyscyplinę i żeby kompania tak się nie rozwlekała. Kazał wystąpić tym z nas, któzy mają jakieś trudności z maszerowaniem. Ponieważ miałem silne żylaki na nogach wystąpiłem również i zostałem przez lekarza uznany za niezdolnego do marszu. Przydzielono mnie do taboru, gdzie otrzymałem konia i wóz, woziłem teraz różne rzeczy szefa kompanii i oficerów.

Tabor nasz pochodzi z rekwizycji. Były to wozy i konie z gospodarstw chłopskich, z wielkimi brakami, zwłaszcza w uprzęży.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, ale po kilku kilometrach marszu w lesie nad Neklą zatrzymaliśmy się na postój. Od Wrześni słychać było wybuchy bomb, a nad lasem rozlegał się huk przelatujących nieprzyjacielskich samolotów. Zatrzymaliśmy się tu na kilka godzin, w trakcie których napoiłem swego konia i zawiozłem wodę do kuchni polowej. Kiedy w powietrzu znów się uspokoiło, ruszyliśmy w drogę w kierunku Wrześni. Maszerowaliśmy teraz dość forsownie w kierunku miasta, ale kiedy się do niego zbliżaliśmy, nadleciały od północy eskadry samolotów nieprzyjacielskich, które bombardowały okolice dworca kolejowego. W czasie nalotu żołnierze nasi otworzyli ogień z karabinów ręcznych i maszynowych do samolotów. Była to jednak strzelanina bezskuteczna, samoloty po zrzuceniu bomb odleciały.

Wkroczyliśmy do miasta. Jechaliśmy forsownie, by jak najszybciej znaleźć się poza jego murami. Stanęliśmy koło folwarku, udałem się tam, w obejściu nie było żywej duszy. Wszedłem do stajni i zobaczyłem przy korycie konia, a za koniem na kołku uprząż. Ubrałem więc tego konia i przyprowadziłem do wozu. Zaprzągłęm go obok swego konia i ruszyliśmy. Po pewnym czasie wjechaliśmy na twardą drogę i wówczas na wóz wsiadło mi kilku naszych żołnierzy. Mieliśmy w taborze rozkaz dowódcy, by nikogo bez jego zezwolenia nie zabierać, ale co było robić. Widziałem, że koledzy tym długim marszem bardzo są zmęczeni.

Koło południa następnego dnia zatrzymaliśmy się w lesie sosnowym. Byłem okropnie senny po nieprzespaniu już z rzędu czwartej nocy. Tak samo zmęczeni byli moi koledzy z taboru. Kiedy minęliśmy Genowefę, zobaczyliśmy polski samolot. Leciał dość nisko, wzdłuż naszej trasy. Więcej razy podczas całej kampanii nie widziałem w powietrzu żadnego z naszych samolotów.

W następnych dniach minęliśmy miejscowości: Kleczew, Ślesin, Sompolno, Kłodawę i inne.

Byliśmy już drugi tydzień w odwrocie i po forsownym marszu zatrzymaliśmy się w lesie koło miejscowości Babiak. Na torze stały wagony pociągu towarowego, których nikt nie pilnował, a między wagonami stało kilka cystern z surowym spirytusem. Mimo rozkazu zabraniającego nam zbliżania się do cystern, niektórzy z nas tam poszli i napełnili sobie manierki. Dzień był pochmurny i deszczowy, a kiedy trochę się rozjaśniło, znów usłyszeliśmy nad nami samoloty, ukryliśmy się więc pod drzewami. Kiedy uciszyło się w powietrzu, ruszyliśmy w dalszą drogę i po kilkugodzinnym marszu zaszliśmy do Izbicy Kujawskiej, gdzie zatrzymaliśmy się na postój.

Byłem zarośnięty i brudny, więc po nakarmieniu koni udałem się do fryzjera, aby się ogolić. Na moje pytanie, dlaczego Żydzi się nie ewakuują, odpowiedział, że nikt im nie kazał uciekać, więc zostali. Tymczasem wróg zbliżał się do miasta, zostaliśmy zaalarmowani o pojawieniu się Niemców koło miejscowości Sokołowo. Zaraz udał się tam jeden nasz pluton i zlikwidował patrol niemiecki, zdobywając przy tym czterech rannych jeńców i broń.

Pod wieczór tego samego dnia wyruszyliśmy z Izbicy dalej na wschód. Maszerowaliśmy całą noc, a nad ranem stanęliśmy w lesie. Nad lasem i w okolicy huczały nieprzyjacielskie samoloty. Tu rozmawiałem z wziętym w dniu poprzednim jeńcem niemieckim. Pochodził, jak powiadał, z Stralsundu i był z zawodu nauczycielem. Narzekał, że wybuchła wojna i że jest jeńcem.

Po odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jak tylko wyjechaliśmy z lasu, pojawiły się samoloty nieprzyjacielskie. Nasze karabiny maszynowe otworzyły do nich ogień, ale stale się zacinały podczas strzelania, czym denerwował się nasz dowódca.

Wróg siedział nam na piętach, czułem się jak byśmy byli okrążeni. Było to w okolicach Piątka, gdzieś koło Gąbina. Zatrzymaliśmy się w lesie i przy majątku ziemskim Studzieniec. Nad lasem stale krążyło lotnictwo nieprzyjacielskie i bombardowało. Wielu żołnierzy zostało rannych. Niedaleko ode mnie w lesie zauważyłem antenę radiową, koło aparatu siedziała grupa naszych oficerów. W pewnej chwili wszyscy się zerwali i zdenerwowani dyskutowali. Zapytałem zbliżającego się od nich ordynansa, co się stało, odpowiedział mi, że radio podało, iż rząd nasz i marszałek Rydz-Śmigły opuścili Polskę i wyjechali do Rumunii, a Niemcy są pod Warszawą. Prosił mnie, żebym to trzymał w tajemnicy.

W niedzielę 17 września wyruszyliśmy dość wcześnie z miejsca naszego postoju i skierowaliśmy się na drogę w kierunku Iłowa. Zapowiadała się piękna pogoda, kiedy wjechaliśmy na tę piaszczystę drogę, pokazały się na niebie trzy niemieckie samoloty zwiadowcze, które leciały dość wysoko i po pewnej chwili odleciały. Na drodze zrobił się tłok, bo wszyscy rwali do przodu, w kierunku widocznych z dala lasów, bo spodziewali się nalotu - i rzeczywiście, za chwilę nadleciały już bombowce. W tym momencie minęła nas kolumna motorowa, a że droga była wąska, jeden z motocykli zranił nogę mojego konia.

Zostałem z moim wozem sam na drodze. Nie wiedziałem w pierwszej chwili, co z tym kulawym koniem zrobić. Zdobyłem gdzieś szmatę i wodę i zrobiłem koniowi kompres na tę nogę, zwaliłem z wozu wszystkie zbędne rzeczy, m.in. worki ze śrutem i mąką i powoli ruszyłem w dalszą drogę w kierunku tego piekła, które rozpętało się na drodze około 2-3 kilometry przede mną. Grasowały tam nieprzyjacielskie bombowce, które po zrzuceniu bomb zniżyły się i zaczęły ostrzeliwać teren z karabinów maszynowych. Wlokąc się pomału stałem się mimo woli obserwatorem tego piekła. Kilkakrotnie maszyny przeleciały nade mną lotem koszącym i wypuściły serie z karabinów maszynowych. Kiedy zauważyłem, że się samolot zbliża odskakiwałem od mego wozu kawałek w pole i tam czekałem, aż niebezpieczeństwo minie, po czym znów wracałem do mego wozu i tak prawie cały dzień, bo cały dzień trwało bombardowanie i ostrzeliwanie nas z broni pokładowej samolotów. Kiedy w końcu zbliżyłem się do miejsca, gdzie zaczęła się ta masakra, to zobaczyłem, że cała droga jest pokryta lejami od bomb, pełna martwych koni, rozbitych wozów i poległych żołnierzy.

Kiedy nasi żołnierze trochę ochłonęli, rozpoczęli walkę z tą olbrzymią przewagą nieprzyjacielskiego lotnictwa, tu i ówdzie rozlegały się serie naszych karabinów, ale samoloty dalej grasowały nad naszym wojskiem. Później dowiedziałem się, że niektóre obsługi ckm zostały zbombardowane. Zginął też nasz dowódca kompanii, kpt. Oleszek.

Tymczasem dotarłem do naszego taboru, który stanął koło wsi. Zamaskowałem konie i wóz gałęziami, a potem nakarmiłem i napoiłem konie. W trakcie noszenia wody znów rozpoczął się nalot. Śmiertelny strach przeżyli ludzie tej wsi, z mieszkań wynosili obrazy świętych i rozwieszali je koło domów, kładli się na ziemi pod wozy i głośno modlili.

Gdy się trochę uspokoiło, ruszyliśmy do następnej wsi, która była pod lasem. Kiedy tam zajechaliśmy, przedstawił nam się straszny obraz zniszczenia i śmierci - cała droga do lasu zasłana była trupami ludzi, koni oraz sprzętem: działa, jaszcze, wozy, samochody, motocykle. Samoloty w dalszym ciągu nad nami latały, bombardując i ostrzeliwując nasze wojsko podążające w stronę lasu. W dodatku rozpętała się burza, grzmoty, więc i eksplozje bomb mieszały się w jedno piekło.

Wreszcie nadszedł wieczór i zaczęło się ściemniać. Nad pobojowiskiem i okolicą krążyły niemieckie myśliwce i polowały na pojedynczych żołnierzy. W końcu i te myśliwce znikły. Nasza kuchnia polowa zdołała mimo wszystko ugotować obiad. Był to nasz ostatni obiad przed niewolą. Przy tej okazji spotkałem się z żołnierzami naszej kompanii, którzy opowiadali mi o swoich przeżyciach w tym dniu. Ile naszych poległo lub zostało rannych, nie mogłem się dowiedzieć.

Gdy zaczęło się rozwidniać, żołnierze rozpoczęli znosić naszych poległych z poprzedniego dnia i zajęli się ich pochowaniem. Inni dobijali ciężko ranne konie, które okropnie się męczyły. Trzeba było to wszystko robić po cichu, żeby Niemcy nas nie słyszeli. Byłem strasznie zmęczony i roztrzęsiony po wczorajszych przejściach i nieprzespanych nocach, podobnie i moi koledzy.

Naradzaliśmy się, co dalej robić, bo lasem posuwała się w naszym kierunku nieprzyjacielska artyleria, która otworzyła do nas ogień. Nie było żadnego wyższego oficera, który by objął komendę nad nami. Cofaliśmy się, aż po pewnym czasie natknęliśmy się na nieprzyjaciela. Byliśmy okrążeni i nasz opór był bezcelowy, zwłaszcza z naszą licha bronią. Kiedy strzelanina nacierających Niemców się wzmogła, z ciężkim sercem poddaliśmy się.

 

Źródło: Edmund Makowski - Wspomnienia z wrześniowych dni. Wielkopolanie o kampanii wojennej 1939, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1975 r.

stat4u